Po-bud-ka! Wcale nie chciało nam się wstawać. Jedynie świadomość, że zaraz zeżrą nam śniadanie wyciągnęła nas z łóżka. Po wyjściu z pokoju trafiliśmy na jakąś konferencję, można jedynie wyobrazić sobie radosne zdumienie gruzińskich niewiast, w niej udział biorących, na widok zaspanej pary wyłaniającej się zza drzwi. Hotel nasz nie próżnuje i – wydaje się – zrobił dwie konferencje w tym samym czasie, ponieważ na dole pełno było z kolei Gruzinów, którzy usiłowali stołować się przy naszym stoliku. Miało się nosa… Piękny dzień. Słońce świeci… Poszliśmy szukać transportu na wschód, po czym daliśmy się nakręcić jak dzieci taksówkarzowi.
Obiecał nam on góry ze złota, klasztory żeńskie i męskie, wina po gardło, przepiękne krajobrazy, oraz że nie będzie z nas zdzierał i przyjacielem naszym zostanie po ostatnie swe tchnienie. Pojechaliśmy zatem wraz z nim najpierw do monastyru Jvari.
Ładny. Pełno Polaków. Mnóstwo krów. Kilkoro tubylców uzbrojonych w pamiątki albo błagające spojrzenia. Z góry widok na Mcchetę z jej katedrą, nowym-starym miastem, river-crossingiem i nowoczesnym osiedlem o stylizacji, jak stare miasto. Biedny taksówkarz nie wiedział, na co się pisze. Jak mój Kot podpowiada, 15 razy zmieniałem obiektywy, 30 razy kładłem się na ziemi, 40 razy kucałem, a wszystko po to, by zrobić to jedno, jedyne, najlepsze zdjęcie dla National Geographic. Na razie zwodzę ich brakiem czasu, ale wciąż się dopominają…
Zjeżdżając z Jvari krętą ścieżyną ujrzeliśmy rozbite autko, na całe szczęście nic nikomu, choć auto do wyrzucenia. Ten naród obdarzony jest wysokim stopniem empatii, ludzie zatrzymują się, by pomóc, a nie – jak w Polsce – podejrzewają, że to cygański podstęp, więc jedynie zwalniają, by się pogapić na cudze nieszczęście.
Taksówkarz nasz, znudzony pierwszym przystankiem, pomknął jak złota strzała prosto w stronę Ananuri. Wstrzymał wierzchowca na popas dopiero przy Zhinvali Reservoir, opowiedział parę gorzkich historii na temat zalanych cerkwi, albo zalanych ruskich, nie bardzo go zrozumieliśmy, wiemy że mokro było.
Obejrzeliśmy fantastyczne ruiny Ananuri, przyklejoną do cerkwi wieżyczkę, magazyny, cerkiew w środku, wieżyczki obronne, zapadnięty strych, przejście na skrót w stronę 'plebanii’ a także młodą gruzinkę z miotełką. Zajęło nam to sporo czasu, gdyż w pamięci miejcie me starania o zdjęcie dla NG.
Znudzenie taksówkarza było słychać w wydychanym powietrzu, zawiózł nas pędem do Mcchety, gdzie odnalazł dla nas przytulny, choć zimny jak lodowiec pokój i uciekł, zostawiając numer telefonu do swojego znienawidzonego kolegi, gdyby naszła nas ochota na dalsze ekskursje.
Gospodyni przywitała nas białą zupą z jajkiem, ryżem i koperkiem. Smaczna. Bochenek chleba na przystawkę. Gospodyni jest nie lada figurą w mieście. Ma własny salon fryzjerski, więc wie, co się w kraju dzieje, lepiej niż prezydent. Pokazała nam też swoje wozidełko. Pogratulowaliśmy. Posileni poszliśmy zwiedzać. Pierwsze kilkanaście minut oganialiśmy się od taksówkarzy i pomagaczy, aż znudzili się, albo doszli do wniosku, żeśmy niespełna rozumu.
Mccheta. Wiemy, wiemy. Świętokradztwo. Najciekawszy w Mcchecie był kot, który wdrapał się z narażeniem życia do mojego Kota, żeby dać się pogłaskać. Nie lubimy wymuskanej starówki, wymuskanej katedry, wymuskanych zwiedzających, ba! wymuskanych żebraków! Sztuczność nad sztucznościami, vide Kotor w Czarnogórze. Jeżeli TO jest piękne, to bardzo mocno przykryte tonami makijażu. Ale oczywiście, zdajemy sobie sprawę z tego, że innym może się podobać. De gustibus non disputandum est.
Poszliśmy pochodzić po mieście swoimi ścieżkami, znaleźliśmy zamkniętego źrebaka między płotami, świnie w zagródce, rozsypany cmentarz, cerkiew z popem i modłami (nabożeństwo ku pamięci zmarłego), opuszczone kino,
ruiny Bebriz Ciche,
zeszliśmy ku rzece Aragvi przez opuszczony niby-park w nowopowstające osiedle, ha! znaleźliśmy nawet całkiem świeżą polską flagę na jakimsik budynku rządowopochodnym. Ale najważniejsze to to, że cała Mccheta pachnie kwiatami. Kwitną drzewka owocowe i bez. Próbowaliśmy wyśledzić gatunek i po starych trupkach owocowych doszliśmy do wniosku, że mogą to być śliwki.
Wiosna, Panie… Wiosna w pełni. Widać i czuć.
Ciemność nas dopadła wraz z głodem, więc zaszliśmy do lokalnej jamy z piwem i klopsami. Nie pamiętamy nazwy. Pamiętamy, że było pusto, ciemno, zimno, przywitała nas zaryczana, zasmarkana nieszczęściem miłosnym Gruzinka lat ok. 26, która z trudem trzymała kontakt z rzeczywistością.
Nie uwierzyła moim angielskim zapewnieniom, że z czasem będzie lepiej. Przyduszona przyniosła pyszne chinkali i piwo. Chinkali bardziej wołowe niż w Tbilisi i odrobinę ostrzejsze. Gdzieś w tyle głowy błąkała się myśl, że nasza gospodyni być może przygotowuje dla nas jakąś 'ciamę’, co wzbudzało w nas lęk i radość głupawą…
Po powrocie, całe szczęście, nie wmuszali w nas jedzenia, choć uszczknęliśmy tego i owego: jakieś coś, czego nazwa nam umknęła, a przypominało krokieto-sajgonkę z farszem ryżowo-warzywnym i kawałkami mięska oraz chlebki kukurydziane. Pychota.
A wracając z Olimpu na ziemię. Zimno jak w psiarni. Zimna woda. Brrr… Ale herbatę dostaliśmy do łóżka. A następnego dnia rano… To już później opowiemy.