Wiecie, jak to jest, robić za statystę w Rodzinie Soprano? Przede wszystkim ziąb, zimno, lód, nogi spod kołdry nie chce się wyciągać, bo zsinieje i ogólnie niezdrowo zacznie wyglądać…
W każdym razie w końcu wzięli, wstali, poszli na kawę do trzęsącej mcchetańskim rynkiem glamour gospodyni. Dostaliśmy chleb w jajku obtoczony, jak za smarkacza u mamusi, sir, dżem i kawę.
Właściwie wszyscy, których poznaliśmy, a pewnie i znakomita większość tych, których poznamy, twierdzili, że w Zestaponi nie ma nic. Przecież to niemożliwe, uznaliśmy, żeby gdzieś było nic – coś być musi choćby po to, by się przestrzeń nie zapadła.
Tak, słyszeliśmy o ich klubie piłkarskim, ale w naszym wypadku słyszeć o piłce, a nie słyszeć o piłce, wychodzi na to samo. Tyle, że świadomość ciut większa. Tak też i pojechaliśmy. W deszczu strugach, wodzie lejącej się zewsząd w temperaturze rześkiego grudniowego poranka. Najpierw do Tbilisi (po drodze okazało się, żeśmy przegapili urokliwie położone wysepki na rzece), a potem przesiedliśmy się do ociekającej wodą (z zewnątrz) i złotem (w środku) marszrutki. Robiona na rynek arabski, bez dwóch zdań. Zwietrzały już luksus i wytarty gdzieniegdzie, ale wciąż kąsa w oczy.
Deszcz lał non-stop. W Zestaponi również. Kierowca dwa razy pytał z niedowierzaniem, czy naprawdę chcemy tu wysiąść, zanim nas wypuścił. Wysiedliśmy więc w środku niczego, na zakręcie, schowaliśmy się przed deszczem w pobliskim sklepiku, którego ekspedientka wyszukała dla nas motel na stacji benzynowej Socar, paręset metrów dalej. Traf chciał, że dokładnie na przeciwko przecudnych rozpadlin i opuszczonej szkoły elfickiej, w bezpośredniej bliskości do metalowej konstrukcji z Mad Maksa i przystanku kolejowego. Dzień bardzo wyczerpujący fotograficznie i mokry w dosłownie każdym aspekcie odzieżowym. Na szczęście w motelu działał grzejnik i była ciepła woda. Tylko internet się zbiesił i prąd w końcu Bozia zabrała na czas jakiś, aleśmy wtedy już spali. Na deser parę zdjątek.