Przestało padać! Było w miarę sucho. Za to przyroda nie poskąpiła niespodzianki i zesłała mróz i śniegiem umaiła chodniki. Nie muszę dodawać, że do Gruzji wybraliśmy się w dość przewiewnym obuwiu, by nie rzec, że niektórzy z nas wręcz w sandałach?
Tak, czy owak, po wypiciu gęstej kawy, udaliśmy się w drugą stronę miasta sprawdzić, co też kryje się za zakrętem?
Spakowani i ubrani, z aparatem wiszącym jak colt w kaburze, poszliśmy pasmatriet’ i pachadit’ i tak zaszliśmy do City, biznesowego centrum Zestaponi, czyli, prosto rzecz ujmując, tam gdzie się sprzedaje i kupuje: na rynek.
Zachęceni pogodą zaczęliśmy szukać nowego obuwia i podróż nasza od teraz pod szyldem 'znajdźbuta’ się odbywa. I tak obejrzeliśmy piękną kolekcję Ziłów wraz z właścicielem,
młynarza (bez córki), córkę rybaka (z połowem), chinkę – bieliźniarkę, halę targową, chłopca z serwetkami, kurze trupki, golibrodę, człowieka – gumę… Cudowaliśmy się, a dziwowaliśmy co niemiara.
Późne śniadanie połączone z wczesnym obiadem w ekskluzywnej restauracji wzbogaciły naszą znajomość gruzińskiej kuchni o harczo’ (fonetycznie) – taka pyszna, tłusta, czerwona, zawiesista zupa z kawałkami prosięcia, mniam! Przystawka: chleb. Wiadomo. Restauracje staramy się wybierać po ilości lokalesów znajdujących się w środku. Im ich więcej, tym standard wyższy. Oczywiście, jeśli idzie o smak i jakość potraw.
Spacerując z pełnymi brzuszkami razgawarywalims’ ludźmi wszelakiej maści i tak, człowiek – guma, wulkanizator, natchnął nas na podróż do Kobuleti, wspaniałej, podobno, miejscowości. Tak, między Bogiem, a prawdą, trochę nam się pomyliło to Kobuleti geograficznie, aleśmy jeszcze wonczas nic nie wiedzieli na ten temat, wiedzieliśmy jedynie, że dojedziemy doń z Kutaisi, więc, na wspomnianym już zakręcie, wsiedliśmy w marszrutkę i ruszyliśmy szczęście łapać.