Ostatnia wieczerza. Martvili.

W zugdzidzkim hotelu otrzymałem, jak dotąd, najlepszą turkisz kofi, jaką w życiu piłem. Ania też. Choć wątpię osobiście, czy to zauważyła, gdyż woli herbaty. Poza tym, część jej odpiłem, żeby nie miała za dobrze.
Posileni kawą poszliśmy schwytać marszrutkę do Martvili, które to wynalazł Kot mój ciekawski. Wiemy, że jest tam i monastyr i przecudnej urody kanion pełen wody. Po nie wnoszącej nic do naszego życia podróży do Kutaisi i kolejnej już przesiadce, zlądowaliśmy w cichej miejscowości liczącej na oko 300, a według spisu prawie 6 tysięcy mieszkańców.
Fajnie, cieplutko. Będą kolorowe zdjęcia.
Andzia swym kocim węchem znalazła od razu hotel: z wejściem przez sklep spożywczy za lodówkami (wejście czynne do 22.00), przez salon fryzjerski (czynne do 18.00) lub z podwórza (nie wiadomo, jak długo czynne). Śniadania w hotelu nie. Kawy też nie. Na przeciwko jest automat z kawą Lavazza, po 0.80 lari za naparstek.
Poszliśmy zwiedzać wzbudzając zrozumiałą sensację wśród krajowców, zaś Kot mój usiłował nawiązać z nimi kontakt na poziomie umożliwiającym swobodną komunikację.
krowa1 _DSC6536
krowa2 _DSC6779
Po uzgodnieniu koordynat i azymutu, udaliśmy się pod górkę, w stronę monastyru. Oczywiście, mając do wyboru wygodną drogę asfaltową i dziką dróżkę odbijającą jakieś 110 stopni na wschód od celu naszej wyprawy, wybraliśmy dzikie ostępy, mając zrozumiałą nadzieję, że prędzej, czy później, ale do monastyru dotrzemy. Dróżka wiodła nas przez piękną łąkę,
widok z łączki _DSC6539
powoli zmieniającą się w wysypisko śmieci, by niezauważalnie transformować w cmentarz. cmentarz _DSC6549

Cmentarz całkiem żywy, oczywiście w sensie – czynny, bo grabarze przy pracy łopatami machali zawzięcie. Przeszło nam przez myśl, że kopią tu specjalnie na naszą cześć, ale powitani, nie wykazali specjalnego zapału, by nas żegnać ostatecznie, wręcz poczuliśmy dotkliwy brak zainteresowania. Z drugiej strony, zainteresowanie grabarza niekorzystnie świadczyłoby o naszej cerze, więc przeszliśmy, uspokojeni, dalej i oczom naszym ukazał się cel naszej wyprawy.
monastyr _DSC6556
Nie spodziewaliśmy się tego. Przecudne, urokliwe miejsce, przepełnione spokojem i ciszą, przerywaną jedynie świergotem ptaków i dalekimi, głuchymi odgłosami pracy.


Zachwyceni, zwiedziliśmy wszystko, co można, a nawet zaglądaliśmy, gdzie nie można, po czym udaliśmy się na dół, na obiad.
Właścicielka, nadzwyczaj wygadana, z rosyjska śpiewnie opowiadała cuda różne i wspominała, że miesiąc temu gościła polskie małżeństwo. Po jakimś czasie opuściła lokal, serdecznie przepraszając, więc też żeśmy się stamtąd zabrali i – przeczuwając zbliżający się wieczór – poleźliśmy z powrotem na górę, na cmentarz, robić zdjęcia nocne. Rychło okazało się, że kopany wcześniej grób ma już nowego lokatora, a oportunistyczne bydełko zrobiło sobie przy okazji ostatnią wieczerzę.

ostatnia wieczerza _DSC6834
W Martvili nie ma internetu. W hotelu nie ma ogrzewania. Jest za to doskonale działająca wentylacja: lufcik w łazience nie ma zamknięcia. I szyby, dla pewności.
Noc była chłodna dość, ale przeżyliśmy.

PS. Do kanionu nie dotarliśmy. Został na następny raz.