Miało być tak pięknie. Mieliśmy się w tej Bogocie unurzać i obtoczyć, mieliśmy zostać posypani kolumbijską panierką. Ale LAN ten cały, to banda ludzi podłych i małostkowych. I nieczułych. I bez serca. Niszczą w człowieku wszystko, co romantyczne, spontaniczne i niespodziewane. Ale po kolei…
Wylądowaliśmy, uderzyło w nas gorące, południowoamerykańskie powietrze, prosto z holu lotniska, pachniało odgrzybioną klimatyzacją, potem straży granicznej i sierścią psów policyjnych. Ładne te psiaki, jak się później okazało i to nie od nich ciągnęło, lecz od policjantów… Strach trochę brał, bo Kolumbia to nie w kij dmuchał, same gangstery i przekupne gliny, nie mówiąc o przekupnych biurokratach.
Przy drzwiach do Kolumbii tłum, szybko i sprawnie rozładowany przez urzędników. Zdumiało nas pytanie strażnika o hotel, w którym mamy rezerwację… Jako, że nigdy żadnej rezerwacji na oczy nie widzieliśmy, musiał ukontentować się prawdą. I choć bronił się zażarcie i uwierzyć nie chciał, jakoś się udało: odpowiadaliśmy, że jeszcze nie mamy żadnej, popracujemy być może nad tym w najbliższej przyszłości, ale najpierw chcemy wiedzieć, co to jest ta Bogota i z czym to się je.
Po zejściu piętro niżej (bez przygód), oddaliśmy stosowne kwestionariusze, uprzednio z takim wysiłkiem wycyzelowane w samolocie i poszliśmy wymienić trochę talarów na lokalne pesos. Taka lotniskowa wymiana daje przedsmak kraju, w jakim się wylądowało. Ładna kolumbijka, zupełnie pozbawiona poczucia humoru i zmysłu targowania, wyszarpała ze mnie wszelkie informacje, których w Polsce nie podajemy ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych, po czym wyliczyła na elektronicznym liczydełku swoim, ile się należy, wydrukowała toto i kazała podpisać. A po podpisaniu złożyć odcisk palca!
Niewiarygodne! Oto człowiek leci na skrzydłach radości, serce skacze w górę, zapachy kolumbijskiej puszczy już-już mają zawrócić w głowie, a tu klaps, lub klops, jak kto woli. Jeszcze nigdy w życiu nikt mi nie ściągał odcisków palca, a tu proszę, rząd Kolumbii dokonuje mentalnej defloracji.
Po wyjściu z lotniska spotykamy samych miłych ludzi. Pan w kolejce do autobusu jasno i klarownie wyjaśnił nam, że aby jechać takim wynalazkiem musimy najpierw kupić kartę. Żeby kupić kartę, trzeba podjechać takim zielonym busem na terminal, tam ją kupić i stamtąd J6 zawiezie nas do centrum. Zaś gdybyśmy jakimś cudem kartę mieli, M86 zrobi to wcześniej. Podziękowaliśmy grzecznie, po czym obróciliśmy się, by szukać zielonego busa, a tu inny kolumbijczyk z planem miasta do nas podbiegł i dawaj tłumaczyć, jak dojechać, dokąd najlepiej i czym. Nie zdążyliśmy ochłonąć, jak podszedł do nas chłopak znad Wisły i zapytał, czy nie zrzucilibyśmy się na taksówkę i w ogóle, jaki jest plan.
No i stąd całe nieszczęście. Był drugą osobą, która zasugerowała, że rezygnacja z części lotu może skasować nam wykupiony wcześniej powrót, więc – uznając to za omen – udaliśmy się do biur linii lotniczych LAN, gdzie miła pani S. Guevara potwierdziła te barbarzyńskie zwyczaje. Tak więc, zamiast z Bogoty, zwiedzając, turyścić na południe, musieliśmy zmienić zamiary i polecieć nad ranem do Limy.
Zrozumiale zrozpaczeni, wzięliśmy taksówkę i ruszyliśmy na poszukiwanie taniego hotelu. Taksówkarz Diego, kolejny kolumbijczyk niezwykle miły i uczynny, spędził z nami 40 minut w bogockich korkach, odwiedził z nami 3 albo 4 hotele, aż w końcu znaleźliśmy jakiś pokój. Umówiliśmy się, że przyjedzie o 2.30 i zawiezie nas na lotnisko, po czym zapadliśmy w sen.
Diego ziewał, ale był punktualnie. Zdążyliśmy.
Post scriptum. Na bogotańskim lotnisku uwolniliśmy jeszcze 3 książki…