Podczas lotu zdarzyło się tylko, iż jedna ze współpasażerek oddała hołd chorobie wysokościowej i całe jej śniadanie, po uprzednim nadtrawieniu, trafiło na podłogę. Więcej nic. No poza tym, że dostaliśmy do wypełnienia ankietę dla rządu peruwiańskiego na rzecz tego, kim jesteśmy? co mamy? ile tego, co mamy, mamy(?) i dlaczego?
Zupełnie nie niepokojeni, z małym przestojem na pogadankę z przemiłym starszym strażnikiem granicznym, wyszliśmy na halę lotniska, gdzie natychmiast zostaliśmy zaatakowani przez hordy dzikich, bezpańskich taksówkarzy. Opędziliśmy się skutecznie i znaleźliśmy biuro informacji turystycznej, w którym miła pani uzbroiła nas w szereg map i planów, a także poczęstowała informacjami, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie lepiej nie łazić by nie stracić dóbr świata doczesnego. Dość długo broniła się przed przekazaniem informacji na temat transportu publicznego, ale – na raty – i te informacje otrzymaliśmy. Trzeba było poczekać, aż przyjdzie jej koleżanka zmienniczka. W międzyczasie zjedliśmy najniesmaczniejszy posiłek w McDonalds, jaki został wyprodukowany i ostudzony na całej planecie.
Dla tych, co pragną wiedzieć: żeby wydostać się z terenu hord taksówkarskich, należy wyjść wyjściem skrajnym po prawej (gdy się patrzy z wnętrza hali na zewnątrz), pędzić chodnikiem wzdłuż budowy, wyjść furtką i skręcić w prawo, gdzie jest przystanek (hiszp. parada). Tam czekać i uważnie patrzeć na autobusiki, by znaleźć taki, co ma na sobie nazwę ROMA I. On zawiezie was do Centro Historico Limy. No tak. Ale to tylko dla tych, co chcą zaszczycić swoim sąsiedztwem prezydenta Peru. Myśmy akurat chcieli. A autobus pomógł nam znaleźć i zlokalizować jeżdżący na wózku inwalidzkim pomocnik, zwący sam siebie z humorem Thankyouverymuch. Jak będziecie na parada koło lotniska, uściśnijcie mu dłoń. Fajny gość.
O kierowcach latynosach napisano juz tomy, a i tak wcale to tematu nie wyczerpuje. Klaksony, siedzenie na ogonie, wbijanie się przed maskę, za maskę, nad maskę i pod maskę. Żeby to zrozumieć, warto się z nimi przejechać. Ścigają się między sobą, nie używają kierunkowskazów, zamykają drzwi przed nosem, albo przed nosem ich nie otwierają. Widzieliśmy dziś – co prawda już nie z busa – jak jeden z kierowców (może się założył z kimś?) prawie – prawie zdjął przechodniowi but z nogi przytrzymując piętę buta delikatnie oponą.
Połaziliśmy po starym mieście, znaleźliśmy hotel, po czym znowu poszliśmy pochodzić. Nic tu nie ma.
Ludzie łażą. Kupują, sprzedają… Jeden z localesów usiłował sprzedać mi marihuanę: wykształciuch. Wiedział, że Polonia i Varsowia w jednym domu stali…
Co więcej? Najbrzydszy park na świecie.
Uciekamy z Limy. To wspaniałe miasto, ale nie dla nas. Przypomina nam trochę gruzińskie Kutaisi, ale to rzecz skojarzeń bardziej niż rzeczywiste podobieństwo.
Pytali nas niektórzy o aklimatyzację. Odpowiadamy z całą powagą, na jaką nas stać: żeby się zaaklimatyzować, trzeba się zaaklimatyzować. Najlepiej trafić na inny kontynent pod wieczór (jak my), wtedy idzie gładko: idzie się spać, wstaje rano i dziwi tylko, że na śniadanie najlepiej zjadłby człowiek schabowego lub kopytka…
I jeszcze taka anegdotka. Podczas przedzierania się przez hordy taksówkarzy jeden z nich głośno pyta: taxi? senor? taxi? Na moje: muchos gracias, ale nie, taksówkarz, zniżywszy głos pyta: economico taxi? senor?
Ot, latynoska przebiegłość.
A jutro, zgodnie z planem, idziemy na żywioł – w sensie – się zobaczy, co, gdzie i jak, a także po ile? Czego i Wam życzę, wszystkim 3 i pół czytelnikom tego bloga.