Anula popsuła pas bezpieczeństwa. Małe to takie, słodkie, człowiek dałby sobie rękę uciąć, że nie będzie psocić i masz: trzeba by pożegnać się z ręką. Anulka wydarła zapięcie pasa z fotela i z miną niewiniątka stwierdziła, że autokar popsuty…
Droga do Cusco miała zająć 14 godzin, ale ze względu na remont nawierzchni wydłużyła się do 17-tu. Dodatkowo mieliśmy najbardziej cipowatego kierowcę, dawał się wyprzedzać nawet lamom na zakrętach. Tak więc zanim dotarliśmy do Cusco, minęło sporo czasu. Po drodze do autobusu podchodziły handlarki, od jednej z nich za 3 sole zakupiłem en salad z owoców z jogurtem i miodem. Smaczne bardzo.
Jeden problem się pojawił jedynie natury kosmetyczno – higienicznej, że Anglik siedzący przed nami śmierdział straszliwie. Co się ruszył, wiało smrodem. Okropne. Całą drogę miałem o nim złe myśli, a na koniec, proszę bardzo, wziął i wskazał drogę niepytany. Zelżyło to trochę moje opinie o nim.
Do hostelu trafiliśmy na okrętkę, bo przecież nie mogło być inaczej: nie posłuchałem swojego Kota, któren nos ma wyczulony, więc nałaziliśmy się dodatkowo. W hostelu zimno. Potomkowie inków nie uznają ogrzewania. Dobrze, że była ciepła woda, więc wykąpani ruszyliśmy na Cusco. Postanowiliśmy zjeść typową dla peruwiańskiej kuchni pizzę, znaleźliśmy ekskluzywną, położoną w samym centrum centrum, restaurację Bagdad i zamówiliśmy pizzę. Mój Boże. Pychota. Prawie równie dobra jak ta, którą jedliśmy w Altei, co stawia tę restaurację na podium, choć o tym nie wiedzą.
Nie wiem czemu nie zabrałem wówczas aparatu, więc poszliśmy ten błąd naprawić. Przez recepcjonistkę ostrzeżeni, że niebezpiecznie, poszliśmy na miasto szukać kadrów, no i ciepła, żeby się trochę rozgrzać. Znaleźliśmy fantastyczną knajpkę w ciemnym zaułku, w której później nieuważnie postawiłem napitek, rozlewając go sobie na spodnie. Znak to był wiadomy, że czas wracać i kłaść się spać.
Zimno…
… i mokro.
i… niebezpiecznie..?