Po ciężkiej nocy wstał ciężki poranek. Wytłumaczyłem Kotu, co i jak, a także zarządziłem zmianę planów z przejazdu autobusem na przelot samolotem do Ica, ale summa summarum nic z tego nie wyszło, o czym później jeszcze dwa słowa napomknę.
Kot przerażony logiką moich argumentów nie do podważenia, śniadanie – niech ich szlag – strasznie monotonne, wyszliśmy. A że zeszłego dnia Kociątko dało się nabrać na lep słodkiego spojrzenia peruwiańskiego przystojniaka, poszliśmy na city tour autobusem typu kabriolet, co już samo w sobie było niezłym doświadczeniem. Na marginesie: Julio z Nasca miał rację, w niedzielne poranki wszędzie władza urządza parady i robi cyrk z wieszaniem flag, hymnami, policją, wzywaniem po nazwiskach itepe. A city tour?
Nie chcemy zanudzać, więc krótko: obejrzeliśmy wszystkie dziwne must-see, w tym 9 łuków, miejsce niezwykle popularne jako plan zdjęciowy wśród nowożeńców, jakiś kościół obok, sklep z pamiątkami, lodziarnię z czarnowłosą Lodzią, lamy, alpaki, wikunie i plujące na zwiedzających guanako w zagrodach, sklep z pamiątkami z ich wełny, 4 wulkany, bo prócz tytułowych Chachani, Misti i Pikchu Pikchu, również Sabancaya z daleka widoczne zacnie z punktu widokowego, kościół jakiś, dom fundatora, do któregośmy nie weszli z braku chęci, tarasy bardziej zielone i mniej, sokoły, koniki i zjedliśmy chicharones z kukurydzą zapijając wiśniową colą. No i sklep z pamiątkami.
Po przejściu całego centrum Arequipy zorientowaliśmy się, że ciężko zmienić w niedzielę środek transportu, więc postanowiliśmy mocno zacisnąć kciuki i, w razie napadu, odmówić współpracy albo odmówić zdrowaśkę, do dziś nie uzgodniliśmy szczegółów.
Z powodu, że w Arequipie, po wczorajszym spacerze, nie pozostało nam wiele do zobaczenia, przeszliśmy się do CCC, gdzie po raz pierwszy postanowiliśmy zapłacić moją kartą Mastercard (tak, tą od marzeń) – zawiesiła terminal. Po powrocie do kraju okaże się, czy za kawę zapłaciliśmy raz, gotówką, czy ściągnięto nam również z karty. Wszystko może się zdarzyć, takie rzeczy – tylko w Peru. Magia na codzień i od święta.
Na obiad zażyczyłem chicharone de cuy, co oznacza, że stałem się nałogowym świnkożercą, albowiem de cuy oznacza, iż zjadłem w głębokim tłuszczu smażoną świnkę morską. Parszywe te zwierzęta włażą między zęby, podobnie jak ich większe kuzynki. Kociątko wessało zaś 3 kilogramy spaghetti z pomidorami, wpatrując się uważnie w wyszczerzone w Jej stronę malutkie ząbki.
Autobus Cruz del Sur do Ica odchodził jakoś wieczorem. Przyuważywszy spostrzegawczo, iż dalsza trasa jego biegła przez Paracas, postanowiliśmy przyoszczędzić sobie zachodu i zamiast do Ica, kupić bilet bezpośrednio do Paracas, co kosztowało nas dodatkowo parę groszy, ale opłaciło się. Tym razem mieliśmy miejsca w pierwszym rzędzie u góry: doskonały widok na drogę z drugiego piętra, co przekłada się na niesamowite doznania z jazdy po krętych, górskich serpentynach. Polecane dla osób z agorafobią i lękiem wysokości. Woleliśmy spać, niż patrzeć, choć Kociątko, czujnie strzygąc uszami, pilnowało mego snu na wypadek niespodziewanej napaści zbrojnej.