W międzyczasie okazało się, że napad został anulowany, droga przebiegła w miarę spokojnie, zaś my, po sutym, autobusowym śniadanku, wyszliśmy wprost w nieziemskiej cudowności zajazd Cruz del Sur w Paracas, któren przypomina Bagdad w latach operacji pustynna burza. Lubimy takie klimaty. To tu znajduje się też cudaczny obelisk, ni w pięć, ni w dziewięć, wystający znienacka z pustyni. Gwoli wyjaśnienia dodamy, że na peruwiańskim wybrzeżu rocznie spada 20mm deszczu, może stąd niewielkie braki w roślinności.
Idąc spokojnie ode dworca, spotkaliśmy Jimmy’ego, ale innego niż ten od samochodu. Ten prowadzi własny biznes, załatwia wycieczki na Islas Ballestas, tudzież do Reserva Nacional de Paracas. Pogadaliśmy trochę, przyobiecaliśmy bez entuzjazmu, że może jutro, i owszem, po czym – uzbrojeni przezeń w mapę poglądową Paracas – poszliśmy do hostelu.
Hostel sprawił dobre, porządne wrażenie. Była ciepła woda. Był internet. Czyste, schludne, jak na peruwiańskie warunki, pokoje i łazienka. Mama, tata, córunia i czarny psiak, niewielki shi-tzu w różowym płaszczyku, pilnowali interesu.
Jako, że wielkimi kroki zbliżał się koniec naszego pobytu na półkuli południowej, postanowiliśmy zwolnić jeszcze trochę, zaczerpnąć powietrza, zażyć spaceru i słońca, a może i kąpieli, więc zażyczyliśmy dwie noce, na co rodzinka hostelowa przystała ochoczo. Podejrzewamy, że to pierwszy raz, jak ktoś przyjezdny w Paracas nocował dwa razy z rzędu. Mała to bowiem mieścina, niewiele się tu dzieje, ale to nie rozmiar ma znaczenie, jak co inteligentniejsi wiedzą. Paracas to nie miasto, lecz jedynie brama wjazdowa do parku i na wyspy, po prostu, żeby bliżej było, niż z Pisca się telepać.
Ten dzień pierwszy to dzień zadumy i zamyślenia. Poszliśmy brzegiem wzdłuż oceanu, oglądaliśmy ptactwo tutejsze, czaple, mewy, pelikany, białe posiadłości bogaczy, kutry rybackie i dzikie wygłupy kite-surferów, a słońce lizało nasze łydki. Nad samym oceanem ludziska nie szczędzą słodkiej wody, by otoczyć się zielenią.
W jednej z 34 restauracyjek w miasteczku zjedliśmy obiad, który wart jest wspomnienia z dwóch powodów. Pierwszy, że Kot połakomił się na owoce morza w ryżu, co Jej bokiem wychodzi, drugi to taki, że wziąłem chicherone de calmar, co objawieniem kulinarnym się stało. Pychotka. Ze smażoną na głębokim tłuszczu juką i ustapalącym sosem chili.
Poleniliśmy się trochę, a jak słońce wpadło do wody i zrobiło się chłodno, poszliśmy spać.